W drodze powrotnej pod koniec troszeczkę się wypogodziło.
Jedno z moich ulubionych zdjęć, trochę jak w horrorze.
Docieramy do Camp Italiano by podążyć już z całym ekwipunkiem w kierunku zachodnim do lodowca Grey, będącego ostatnim punktem na mapie naszego trekkingu.
To ja i flaga Patagonii. Możemy z satysfakcją powiedzieć, że poznaliśmy uroki tej pięknej krainy.
Pakowanie namiotu już w niemal w słonecznej pogodzie.
Z Camp Italiano do Refiugio Grey (naszej ostatniej bazy noclegowej) widzie bardzo przyjemna i niewymagająca droga. Tym razem można powiedzieć, że zima zamieniła się w jesień. Widoczne na zdjęciu spłowiałe, niemal monochromatyczne kolory to nie tylko zasługa światła, ale również pożarów, które zamieniły las w jedno wielkie cmentarzysko.
Po drodze mijamy jeszcze Refugio Paine Grande, gdzie zatrzymaliśmy się na obiad. Posiłki były dość drogie, ale po takim dniu ciężko było sobie odmówić gorącej gulaszowej zupy.
Na zdjęciu Lago Pehoe, po którym kilka razy dziennie pływa katamaran i zgarnia ludzi, którzy skończyli swój trekking przy lodowcu Grey. Koniecznie przynajmniej raz przepłyńcie się tym katamaranem, bo widoki z pokładu są niesamowite.
Oderwany fragment lodowca. Pierwszy raz w życiu widziałem tego rodzaju dryfujący lód. Lodowce w Patagonii wyglądają całkowicie inaczej niż nasze europejskie zabrudzone górskie lodowce.
Jest i lodowice w pełnej krasie. Póki co oglądany z odległej perspektywy.
Dotarliśmy do naszego ostatniego biwaku, szybko się rozbiliśmy i ruszyliśmy w kierunku lodowca.
Ten mały człowieczek stojący na skale po prawej stronie to Gosia.
Siedzieliśmy tam ze 2 godziny.
Niestety wszystko co piękne szybko się kończy. Wróciliśmy do namiotu, nastawiliśmy budzik na 6:00 rano i ruszyliśmy do przystani promowej.
Po drodze jeszcze raz nacieszyliśmy nienajgorszymi widokami.
Ostatnie spojrzenie na lodowiec Grey.
Dotarliśmy z powrotem nad jezioro.
Chile pokochałem również za to, że tutejsza przyroda jest niemal nieskazitelnie czysta. Woda w jeziorze lodowcowym była tak czysta, że miałem ogromną ochotę do niej wskoczyć i pić garściami.
Katamaran, którym odpłynęliśmy.
i widoki z perspektywy pokładu.
Po dopłynięciu do drugiego brzegu czekało kilka autobusów jadących do Puerto Natales. Nie mieliśmy wcześniej kupionych biletów, ale wolnych miejsc było wystarczająco dużo. Na zdjęciu, widziane z perspektywy busa, zwierzątko pt. Gwanako andyjskie – bardzo charakterystyczne dla tutejszego regionu.
Żegnamy się z Torres del Paine.
Typowa patagońska droga.
Na szczęście to nie był koniec naszej przygody z Patagonią. W kolejnym wpisie przedstawię Wam moich kolegów z odległej wyspy – pingwiny magellańskie.
Swietna relacja, Patagonia jest niesamowita!
:) novaq64 napisał:Podróż do Ameryki Południowej była prostą konsekwencją przyjętych przez nas założeń, którymi się kierujemy gdy wybieramy kolejną destynację. Po pierwsze chcielibyśmy odwiedzić wszystkie kontynenty, po drugie wyjazdy mają być możliwie jak najbardziej różnorodne, dlatego nigdy nie wracamy bezpośrednio po zakończonej podróży w ten sam region świata.Dokladnie tym samym sie kieruje ^^
No i co z tą relacją z południa? Właśnie wróciłem z treku w TdP i muszę przyznać, że było do jedno z moich najlepszych turystycznych doświadczeń w życiu. Aż żałuję, że mam to już za sobą.
W drodze powrotnej pod koniec troszeczkę się wypogodziło.
Jedno z moich ulubionych zdjęć, trochę jak w horrorze.
Docieramy do Camp Italiano by podążyć już z całym ekwipunkiem w kierunku zachodnim do lodowca Grey, będącego ostatnim punktem na mapie naszego trekkingu.
To ja i flaga Patagonii. Możemy z satysfakcją powiedzieć, że poznaliśmy uroki tej pięknej krainy.
Pakowanie namiotu już w niemal w słonecznej pogodzie.
Z Camp Italiano do Refiugio Grey (naszej ostatniej bazy noclegowej) widzie bardzo przyjemna i niewymagająca droga. Tym razem można powiedzieć, że zima zamieniła się w jesień. Widoczne na zdjęciu spłowiałe, niemal monochromatyczne kolory to nie tylko zasługa światła, ale również pożarów, które zamieniły las w jedno wielkie cmentarzysko.
Po drodze mijamy jeszcze Refugio Paine Grande, gdzie zatrzymaliśmy się na obiad. Posiłki były dość drogie, ale po takim dniu ciężko było sobie odmówić gorącej gulaszowej zupy.
Na zdjęciu Lago Pehoe, po którym kilka razy dziennie pływa katamaran i zgarnia ludzi, którzy skończyli swój trekking przy lodowcu Grey. Koniecznie przynajmniej raz przepłyńcie się tym katamaranem, bo widoki z pokładu są niesamowite.
Oderwany fragment lodowca. Pierwszy raz w życiu widziałem tego rodzaju dryfujący lód. Lodowce w Patagonii wyglądają całkowicie inaczej niż nasze europejskie zabrudzone górskie lodowce.
Jest i lodowice w pełnej krasie. Póki co oglądany z odległej perspektywy.
Dotarliśmy do naszego ostatniego biwaku, szybko się rozbiliśmy i ruszyliśmy w kierunku lodowca.
Ten mały człowieczek stojący na skale po prawej stronie to Gosia.
Siedzieliśmy tam ze 2 godziny.
Niestety wszystko co piękne szybko się kończy. Wróciliśmy do namiotu, nastawiliśmy budzik na 6:00 rano i ruszyliśmy do przystani promowej.
Po drodze jeszcze raz nacieszyliśmy nienajgorszymi widokami.
Ostatnie spojrzenie na lodowiec Grey.
Dotarliśmy z powrotem nad jezioro.
Chile pokochałem również za to, że tutejsza przyroda jest niemal nieskazitelnie czysta. Woda w jeziorze lodowcowym była tak czysta, że miałem ogromną ochotę do niej wskoczyć i pić garściami.
Katamaran, którym odpłynęliśmy.
i widoki z perspektywy pokładu.
Po dopłynięciu do drugiego brzegu czekało kilka autobusów jadących do Puerto Natales. Nie mieliśmy wcześniej kupionych biletów, ale wolnych miejsc było wystarczająco dużo. Na zdjęciu, widziane z perspektywy busa, zwierzątko pt. Gwanako andyjskie – bardzo charakterystyczne dla tutejszego regionu.
Żegnamy się z Torres del Paine.
Typowa patagońska droga.
Na szczęście to nie był koniec naszej przygody z Patagonią. W kolejnym wpisie przedstawię Wam moich kolegów z odległej wyspy – pingwiny magellańskie.
Pozdrawiam
Michał Nowak