Są. Żadne ze zdjęć, które widziałem przed wyjazdem nie oddaje rzeczywistości. Widok po prostu wgniata w ziemie. Spędziliśmy z dobrą godzinę siedząc przy samej tafli jeziora i kontemplując w samotności - ci co zebrali się wcześniej od nas zdążyli już zawrócić, a reszta, która startowała od bram parku jeszcze nie zdążyła dojść.
Lodowaty wiatr dawał się we znaki. Gosia schroniła się za głazem.
Z żalem musieliśmy opuścić to miejsce i ruszyć z powrotem.
Po drodze dość często mijaliśmy drzewa wyrwane z ziemi razem z korzeniami.
Po zejściu kilkuset metrów niżej wyraźnie się wypogodziło.
Wiosenne słońce przebija się przez gęsty las.
Wracamy nad Lago Nordenskjöld.
W Patagonii popularne są wycieczki konne. Pod opieką gaucho (odpowiednik amerykańskiego kowboja) możecie przemierzać tutejsze bezkresne stepy.
Miejsce naszego drugiego noclegu.
Mogłoby się wydawać, że jesteśmy dobrze zabezpieczeni przed wiatrem. Nic z tego ! Namiotem bujało na prawo i lewo, uginał się do granic wytrzymałości, byłem niemal pewien, że zaraz się połamie. W nocy dwa razy wstawałem i sprawdzałem czy aby czasem nie powyrywało nam wszystkich śledzi, bo miałem wrażenie, że odlatujemy.
Jeden z dwóch płatnych biwaków. Cena 20.000 peso czyli jakieś 100 zł.
Piękne miejsce, ale założę się, że ludzie śpiący w namiotach na zdjęciu nie zmrużyli oka przez noc.
Kolejny dzień przynosi piękną wiosenną pogodę.
Ruszamy wzdłuż Lago Nordenskjöld w kierunku camp Italiano.
Po pokonaniu pierwszego odcinka zaczynają się przepiękne widoki przywodzące na myśl Góry Skaliste w USA.
Na szlaku jest bardzo dobra infrastruktura, nie ma konieczności żadnego przekraczania rzek na dziko czy używania mapy. Trekking nie jest również wymagający pod względem kondycyjnym. Czysta przyjemność wędrowania.
Przebarwienia widoczne na skałach powstały w wyniku działalności lodowca. Dzięki nim ostro zakończone szczyty wyglądają jeszcze bardziej groźnie i niedostępnie.
Bardziej na południe od nas już tylko Antarktyda w związku z czym trzeba uważać na dziurę ozonową. Prognoza promieniowania UV jest publikowana na bieżąco.
Schronisko Los Cuernos. Luksusy w samym sercu parku narodowego. Sami zrobiliśmy sobie krótką przerwę i wypiliśmy tu po lampce pisco sour. W takich okolicznościach przyrody smakowało wybornie.
Chwila relaksu nad brzegiem jeziora.
Wiatr na powierzchni wody.
Piękna plaża.
Wchodzimy powoli w dolinę Valle Frances, czyli drugą kreskę litery W patrząc na mapę.
Rozbijamy się na darmowym biwaku camp Italiano. Tak jak wspominałem wcześniej można tu spędzić tylko jedną noc, ale nikt tego nie kontroluje. W najgorszym wypadku można zwinąć namiot i zameldować się na inną osobę.
XXI wiek, a my dalej myjemy się w rzece.
Wieczorem zerwał się wiatr i było pewne, że pogoda następnego dnia nie będzie nas rozpieszczać. O tym jak przetrwaliśmy przy poziomo padającym deszczu i ogromnej wichurze dowiecie się kolejnym wpisie.
Po dwóch dniach zaskakująco przyzwoitych warunków i zgodnie z wieczornymi przewidywaniami nad ranem nastąpiło całkowite załamanie pogody. Niemiłosiernie wiało i padało. Z uwagi na bardzo napięty plan nasze wycieczki niestety nie mogliśmy sobie pozwolić na przeczekanie nawałnicy w obozie i trzeba było wyjść na szlak. Zostawiliśmy rozbity namiot w Camp Italiano i na lekko ruszyliśmy wgłąb doliny Valle Frances. Większość drogi prowadziła lasem, który częściowo chronił nas przed bombardowaniem z nieba. Gdy tylko wychodziliśmy na jakąś odsłoniętą przestrzeń to mogliśmy na sobie przetestować reputację patagońskiego klimatu. Ciężko było robić zdjęcia w takich warunkach, obiektyw momentalnie zalewał się wodą, albo był zaparowany. Coś tam jednak udało się ustrzelić i w miarę dobrze oddać klimat tego co przeżyliśmy.
Ziąb, wilgoć i wiatr czyli coś czego Gosia chyba nie lubi najbardziej na świecie, co zresztą widać po minie na zdjęciu.
Większość trasy wyglądała mniej więcej tak. Od czasu do czasu pojawiały się prześwity lub trzeba było przejść wolną przestrzenią do kolejnego fragmentu lasu.
Szlak częściowo zamienił się w płynącą rzekę, o dziwo udało się nam zachować w miarę suche buty.
Valle Frances jest podobno najbardziej spektakularnym widokowo fragmentem trekkingu. Gdzieś tam czasami w oddali mignął nam jakiś zarys gór lub lodowca, więc mniej więcej mogliśmy sobie wyobrazić co tracimy.
Kilkusekundowe przejaśnienie.
Gosia przedziera się przez wiatr ciężko było ustać.
Możliwie jak najszybciej chowaliśmy się w lesie.
W lesie, w którym też nie do końca było bezpiecznie i przytulnie, co chwilę coś trzeszczało, coś się łamało lub uginało, niektóre drzewa wyglądały jakby za chwilę miały zostać wyrwane z korzeniami. Spore partie lasu były całkowicie zdewastowane.
W miarę jak wchodziliśmy wyżej lasu było co raz mniej, a pogoda jeszcze się pogarszała, aż w końcu przywaliło śniegiem.
Dotarliśmy w końcu do celu w postaci Mirrador Britanico, czyli punktu widokowego, z którego można podziwiać całą panoramę doliny. W naszym przypadku były to jedynie chmury i mgła. Zrobiło się na tyle nieprzyjemnie, że czym prędzej zwinęliśmy się z powrotem.
Swietna relacja, Patagonia jest niesamowita!
:) novaq64 napisał:Podróż do Ameryki Południowej była prostą konsekwencją przyjętych przez nas założeń, którymi się kierujemy gdy wybieramy kolejną destynację. Po pierwsze chcielibyśmy odwiedzić wszystkie kontynenty, po drugie wyjazdy mają być możliwie jak najbardziej różnorodne, dlatego nigdy nie wracamy bezpośrednio po zakończonej podróży w ten sam region świata.Dokladnie tym samym sie kieruje ^^
No i co z tą relacją z południa? Właśnie wróciłem z treku w TdP i muszę przyznać, że było do jedno z moich najlepszych turystycznych doświadczeń w życiu. Aż żałuję, że mam to już za sobą.
Będzie widać czy nie będzie, oto jest pytanie.
Są. Żadne ze zdjęć, które widziałem przed wyjazdem nie oddaje rzeczywistości. Widok po prostu wgniata w ziemie. Spędziliśmy z dobrą godzinę siedząc przy samej tafli jeziora i kontemplując w samotności - ci co zebrali się wcześniej od nas zdążyli już zawrócić, a reszta, która startowała od bram parku jeszcze nie zdążyła dojść.
Lodowaty wiatr dawał się we znaki. Gosia schroniła się za głazem.
Z żalem musieliśmy opuścić to miejsce i ruszyć z powrotem.
Po drodze dość często mijaliśmy drzewa wyrwane z ziemi razem z korzeniami.
Po zejściu kilkuset metrów niżej wyraźnie się wypogodziło.
Wiosenne słońce przebija się przez gęsty las.
Wracamy nad Lago Nordenskjöld.
W Patagonii popularne są wycieczki konne. Pod opieką gaucho (odpowiednik amerykańskiego kowboja) możecie przemierzać tutejsze bezkresne stepy.
Miejsce naszego drugiego noclegu.
Mogłoby się wydawać, że jesteśmy dobrze zabezpieczeni przed wiatrem. Nic z tego ! Namiotem bujało na prawo i lewo, uginał się do granic wytrzymałości, byłem niemal pewien, że zaraz się połamie. W nocy dwa razy wstawałem i sprawdzałem czy aby czasem nie powyrywało nam wszystkich śledzi, bo miałem wrażenie, że odlatujemy.
Jeden z dwóch płatnych biwaków. Cena 20.000 peso czyli jakieś 100 zł.
Piękne miejsce, ale założę się, że ludzie śpiący w namiotach na zdjęciu nie zmrużyli oka przez noc.
Kolejny dzień przynosi piękną wiosenną pogodę.
Ruszamy wzdłuż Lago Nordenskjöld w kierunku camp Italiano.
Po pokonaniu pierwszego odcinka zaczynają się przepiękne widoki przywodzące na myśl Góry Skaliste w USA.
Na szlaku jest bardzo dobra infrastruktura, nie ma konieczności żadnego przekraczania rzek na dziko czy używania mapy. Trekking nie jest również wymagający pod względem kondycyjnym. Czysta przyjemność wędrowania.
Przebarwienia widoczne na skałach powstały w wyniku działalności lodowca. Dzięki nim ostro zakończone szczyty wyglądają jeszcze bardziej groźnie i niedostępnie.
Bardziej na południe od nas już tylko Antarktyda w związku z czym trzeba uważać na dziurę ozonową. Prognoza promieniowania UV jest publikowana na bieżąco.
Schronisko Los Cuernos. Luksusy w samym sercu parku narodowego. Sami zrobiliśmy sobie krótką przerwę i wypiliśmy tu po lampce pisco sour. W takich okolicznościach przyrody smakowało wybornie.
Chwila relaksu nad brzegiem jeziora.
Wiatr na powierzchni wody.
Piękna plaża.
Wchodzimy powoli w dolinę Valle Frances, czyli drugą kreskę litery W patrząc na mapę.
Rozbijamy się na darmowym biwaku camp Italiano. Tak jak wspominałem wcześniej można tu spędzić tylko jedną noc, ale nikt tego nie kontroluje. W najgorszym wypadku można zwinąć namiot i zameldować się na inną osobę.
XXI wiek, a my dalej myjemy się w rzece.
Wieczorem zerwał się wiatr i było pewne, że pogoda następnego dnia nie będzie nas rozpieszczać. O tym jak przetrwaliśmy przy poziomo padającym deszczu i ogromnej wichurze dowiecie się kolejnym wpisie.
Po więcej zapraszam na http://blogpodrozniczymichalanowaka.pl/Zapraszam Was dzisiaj na drugą część relacji z trekkingu po Torres del Paine.
Po dwóch dniach zaskakująco przyzwoitych warunków i zgodnie z wieczornymi przewidywaniami nad ranem nastąpiło całkowite załamanie pogody. Niemiłosiernie wiało i padało. Z uwagi na bardzo napięty plan nasze wycieczki niestety nie mogliśmy sobie pozwolić na przeczekanie nawałnicy w obozie i trzeba było wyjść na szlak. Zostawiliśmy rozbity namiot w Camp Italiano i na lekko ruszyliśmy wgłąb doliny Valle Frances. Większość drogi prowadziła lasem, który częściowo chronił nas przed bombardowaniem z nieba. Gdy tylko wychodziliśmy na jakąś odsłoniętą przestrzeń to mogliśmy na sobie przetestować reputację patagońskiego klimatu. Ciężko było robić zdjęcia w takich warunkach, obiektyw momentalnie zalewał się wodą, albo był zaparowany. Coś tam jednak udało się ustrzelić i w miarę dobrze oddać klimat tego co przeżyliśmy.
Ziąb, wilgoć i wiatr czyli coś czego Gosia chyba nie lubi najbardziej na świecie, co zresztą widać po minie na zdjęciu.
Większość trasy wyglądała mniej więcej tak. Od czasu do czasu pojawiały się prześwity lub trzeba było przejść wolną przestrzenią do kolejnego fragmentu lasu.
Szlak częściowo zamienił się w płynącą rzekę, o dziwo udało się nam zachować w miarę suche buty.
Valle Frances jest podobno najbardziej spektakularnym widokowo fragmentem trekkingu. Gdzieś tam czasami w oddali mignął nam jakiś zarys gór lub lodowca, więc mniej więcej mogliśmy sobie wyobrazić co tracimy.
Kilkusekundowe przejaśnienie.
Gosia przedziera się przez wiatr ciężko było ustać.
Możliwie jak najszybciej chowaliśmy się w lesie.
W lesie, w którym też nie do końca było bezpiecznie i przytulnie, co chwilę coś trzeszczało, coś się łamało lub uginało, niektóre drzewa wyglądały jakby za chwilę miały zostać wyrwane z korzeniami. Spore partie lasu były całkowicie zdewastowane.
W miarę jak wchodziliśmy wyżej lasu było co raz mniej, a pogoda jeszcze się pogarszała, aż w końcu przywaliło śniegiem.
Dotarliśmy w końcu do celu w postaci Mirrador Britanico, czyli punktu widokowego, z którego można podziwiać całą panoramę doliny. W naszym przypadku były to jedynie chmury i mgła. Zrobiło się na tyle nieprzyjemnie, że czym prędzej zwinęliśmy się z powrotem.